„Był to człowiek o głębokiej inteligencji,
głębokiej kulturze i prawdziwie rycerskim poczuciem honoru.
Jego wartości wewnętrzne ginęły jednak
w cieniu nieobliczalnych odruchów i szerokiej,
ale bardzo swoistej popularności jaką zdobył sobie
nieporównywalnym rozmachem w kawaleryjskim trybie życia”.
Władysław Pobóg-Malinowski
1 lipca 1942 r., zginął samobójczą śmiercią ostatni z wielkich szwoleżerów gen. Bolesław Wieniawa Długoszowski. Zginał wyskakując z okna swojego mieszkania w Nowym Jorku. Zgodnie z powszechnie panującą opinią do samobójstwa popchnął go zawód, że został odsunięty od spraw państwowych i wojskowych przez gen. Władysława Sikorskiego, który nie chciał współpracować z wojskowymi i politykami związanymi z Piłsudskim. Choć teoria ta wydaje się wielce prawdopodobna (samobójstwo popełnił przecież jeszcze przed wojną także inny zaufany Marszałka Walery Sławek, choć jego odsunęli na dalszy plan rywale z własnego obozu politycznego) śmierć ta do dziś wywołuje liczne przypuszczenia.
Był gen. Bolesław Wieniawa Długoszowski człowiekiem niezwykłym. Przede wszystkim był dzielnym żołnierzem i wielkim patriotą. Gdy w 1914 r. w chwili wybuchu wojny tworzone były Legiony zaciągnął się jako piechur do legendarnej Pierwszej Kadrowej. Szybko jednak zdobył konia i z piechura stał się ułanem. Ułańskiej fantazji Wieniawie nie brakowało. Imponował odwagę, wręcz brawurą. Awansował na kolejne stopnie, zdobywał doświadczenie, został jednym z bliższych współpracowników, a potem adiutantem Józefa Piłsudskiego. Jego wojskowa i polityczna kariera już na zawsze będzie się toczyć w cieniu Marszałka. Był jednak przede wszystkim w okresie dwudziestolecia międzywojennego Wieniawa symbolem polskiego ułana. Tak kawaleryjska służbę postrzegał gen. Długoszowski: „Ludzie szanują się wzajemnie dla swych cnót – kochają zaś dla swych wad. Dlatego przystałem na kawalerzystę, bo ułan, czy szwoleżer, jest syntezą wszystkich cnót i wad polskich. Trzeba go szanować, a nie można nie kochać.”
Wieniawa nie mylił się, ludzie właśnie dla jego wad kochali go najbardziej. Międzywojenna Warszawa lubowała się w anegdotach o Wieniawie. Uwiedzionych kobiet, pojedynków jakie musiał toczyć z ich mężami i alkoholu jaki wypił nikt nie był wstanie zliczyć. Jak sam przyznał w krótkim wierszyku swojego autorstwa (bo jak na prawdziwego ułana przystało pisał także wiersze):
„Przez całe życie ta miłość mnie goni.
Do pięknych kobiet, koniaku i koni.”
W przypływie ułańskiej fantazji miał podobno Wieniawa na koniu wjeżdżać do „Adrii”, jednego z najbardziej znanej wówczas w całej Warszawie lokali. Konie zresztą Wieniawa kochał najbardziej. Jak sam mawiał: „bo w sercu ułana, gdy je położysz na dłoń, na pierwszym miejscu panna, przed nią tylko koń”. Ułańska fantazja zawsze robiła na kobietach wrażenie, nie dziwi więc fakt licznych miłosnych podbojów Wieniawy. Jeszcze bardziej zrozumiemy jednak słabość płci pięknej do Wieniawy gdy przywołamy jego słowa, które swego czasu skierował do o wiele lat młodszego od siebie mężczyzny: „To ja, o siwych włosach mam pana uczyć jak postępować z kobietami? Panie, można zastać kobietę płaczącą, ale zostawić! Nigdy!”
Hulaszczy tryb życia nie raz sprowadzał na Wieniawę kłopoty nie tylko w postaci pojedynków z mężami, którym doprawiał przysłowiowe „rogi”, ale także z powodu niezadowolenia Marszałka, który miał do Wieniawy słabość i przez palce patrzył na jego wybryki co nie oznacza, że był z tego powodu zadowolony. Znana jest historia, jak Wieniawa spóźnił się na uroczystości pogrzebowe króla Jugosławii Aleksandra w 1934 r. gdzie miał reprezentować Polskę. Gdy wrócił do kraju został wezwany do raportu u Piłsudskiego. Zamiast w mundurze stawił się przed obliczem Marszałka w smokingu co jeszcze bardziej zdenerwowało Komendanta, który zażądał od Wieniawy wyjaśnień najpierw w sprawie jego stroju. Ten miał wówczas odpowiedzieć: „Komendancie, melduję posłusznie, iż wiem, żem ciężko przewinił i powinienem dostać po pysku. A ponieważ bardzo szanuję swój mundur, przybyłem jako cywil. Polski generał nie może dostać po mordzie w mundurze!”. W obliczu takiej odpowiedzi serce Marszałka zmiękło, a jego ulubieńcowi znów się upiekło.
Śmierć Piłsudskiego głęboko dotknęła Wieniawę. Traktował Marszałka jak ojca. Czuwał przy nim i był obecny w chwili jego śmierci. Upoważniony został przez prezydenta Mościckiego do zorganizowania uroczystości pogrzebowych na Wawelu, którymi osobiście kierował. Gdy zabrakło ukochanego Komendanta wpływy Wieniawy znacznie się ograniczyły. Nie został odsunięty aż tak spektakularnie jak Walery Sławek, ale miał coraz mniejsze znaczenie. Skierowanie na placówkę do Rzymu w randze ambasadora było także odsunięciem go na boczny tor. Z powierzonej mu misji wywiązywał się jednak niezwykle sumiennie. Nawet w pracy dyplomaty nie brakowało mu jednak sentymentalnych reminiscencji do czasów kawaleryjskich. Tak szkicował różnice między dyplomacją, a kawalerią: „W dyplomacji można czasem robić świństwa, ale nigdy głupstw. W kawalerii jest odwrotnie”.
Gdy wybuchła wojna był epizodycznym następcą prezydenta Ignacego Mościckiego, sprzeciw gen. Władysława Sikorskiego i sprzyjającej mu Francji zablokowały jednak objęcie przez niego tej zaszczytnej funkcji. Próby Wieniawy, zdeklarowanego piłsudczyka, porozumienia się z nową władzą i otoczeniem premiera Władysława Sikorskiego okazały się nieudane. Przede wszystkim chciał wrócić do służby wojskowej. Można by w tym miejscu zacytować kazanie ks. Kamińskiego, którym żegnał w kolegiacie w Stanisłaowie pułkownika Wołodyjowskiego:
„Larum grają! Wojna! Nieprzyjaciel w granicach! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz?”
Niestety. Nie udało się Wieniawie przekonać Sikorskiego i jego współpracowników do tego aby pozwoli mu na służbę w wojsku. Zwalczająca wszystko co związane z sanacją ekipa Sikorskiego, nie widziała miejsca w armii dla pupila marszałka Piłsudskiego. Znaleziono mu „odpowiednie” zajęcie w postaci placówki dyplomatyczniej rządu emigracyjnego na Kubie. Waleczne serce gen. Bolesława Wieniawy Długoszowskiego w obliczu wojny chyba po prostu tego nie wytrzymało. 1 lipca 1942 r. rzucił się z okna swojego mieszkania i zginął na nowojorskim bruku. Dokładnie taką samą śmiercią, również roztrzaskując się o nowojorskie kamienie, zginie 14 lat później inny wielki romantyk, ułan polskiej literatury Jan Lechoń.
Nic tak nie oddaje chyba głębokości postaci gen. Bolesława Wieniawy Długoszowskiego jeden z jego pięknych wierszy, będący swego rodzaju poetyckim testamentem ostatniego wielkie ułana. Wiersz ten przytaczam poniżej w całości:
Ułańska Jesień
Przeżyłem moją wiosnę szumnie i bogato
Dla własnej przyjemności, a durniom na złość,
W skwarze pocałunków ubiegło mi lato
I szczerze powiedziawszy – mam wszystkiego dość…
Ustrojona w purpurę, bogata od złota
Nie uwiedzie mnie jesień czarem zwiędłych kras,
Jak pod szminką i pudrem starsza już kokota,
Na którą młodym chłopcem nabrałem się raz.
A przeto jestem gotów, kiedy chłodną nocą
Zapuka do mych okien zwiędły klonu liść,
Nie zapytam o nic, dlaczego i po co,
Lecz zrozumiem, że mówi: „no, czas bracie iść”.
Nie żałuję niczego, odejdę spokojnie,
Bom z drogi mych przeznaczeń nie schodząc na cal
Żył z wojną jak z kochanką, z kochankami – w wojnie
A przeto i miłości nie będzie mi żal…
Bo miłość jest jak karczma w niedostępnym borze,
Do której dawno nie zachodził nikt,
Gdzie wędrowiec wygodne znajdzie czasem łoże,
Ale – własny ze sobą musi przynieść wikt.
A śmierci się nie boję – bo mi śmierć nie dziwna
Nie siałem na nią Bogu nigdy nudnych skarg
Więc kiedy z śmieszną kosą stanie przy mnie sztywna
W dwu słowach zakończymy nasz ostatni targ.
W takt skocznej kul muzyki, jak w tańcu pod rękę
Włóczyłem się ze śmiercią całkiem, za pan brat”
Zdrową głowę wsadzałem jej czasem w paszczękę,
Jak pogromca tygrysom, którym wolę skradł.
A potem mnie wysoko złożą na lawecie
Za trumną stanie biedny sierota mój koń
I wy mnie szwoleżerzy do grobu zniesiecie
A piechota w paradzie sprezentuje broń.
Do karnego raportu przed niebieskie sądy
Duch mój galopem z lewej, duchem będzie rwał,
Jak w steeplu przez eteru przeźroczyste prądy
Biorąc w tempie przeszkody z planetarnych ciał.
Ja wiem, że mi tam w niebie z karku łba nie zedrą,
Trochę się na mój widok skrzywi Święty Duch,
Lecz się tam za mną wstawią Olbromski i Cedro,
Bom był jak prawy ułan: lampart, ale zuch.
Może mnie wreszcie wsadzą w czyśćcu na odwachu
By aresztem… o wodzie spłacić grzechów kwit,
Ale myślę, że wszystko skończy się na strachu
A stchórzyć raz – przed Bogiem – to przecie nie wstyd.
Lecz gdyby mi kazały wyroki ponure
Na ziemi się meldować, by drugi raz żyć
Chciałbym starą wraz z mundurem wdziać na siebie skórę,
Po dawnemu… wojować… kochać się… i pić.